Umiarkowanie krótkie wyjaśnienia na temat dumnego i wolnego narodu gruzińskiego i jego krętej drogi do nowoczesności
Artikel ansehen
Zusammenfassung ansehen
Gruzja - dlaczego tam trafisz?
Gruzja to piękny kraj. Bez żadnych gwiazdek i drobnych druczków. Majestatyczne pasma Kaukazu, zielone winnice Kachetii, gęstwa bambusowych gajów Gurii i Adżarii, zachody słońca kąpiące się w roziskrzonym błękicie Morza Czarnego. To wszystko prawda. Stuprocentowa. Warto to wszystko zobaczyć na własne oczy.
Najprościej i najszybciej, oczywiście, na zdjęciach i filmikach, które wyszperać w internecie nietrudno. To jednak tylko przystawka. Coś na zaostrzenie apetytu. Sprawi to tylko, że zechcemy te wszystkie cuda zobaczyć na własne oczy.
I wybierzemy się do Gruzji...
Gruzja, przy wszystkich swoich zaletach, ma jedną cechę szczególną, która może wywoływać pewien dyskomfort - skomplikowany splot woli sił wyższych, nieubłaganego losu, zakrętów historii oraz prozaicznych zbiegów okoliczności sprawił, że od tysiącleci zamieszkują ją Kartwelowie (nazwa własna Gruzji, Sakartvelo, oznacza właśnie "kraj Kartwelów" - trochę jak Polanie i Polska). Po naszemu to oczywiście Gruzini.
Gruzini to naród dumny i wolny. Dumny pierwotnie z tego, że zdumiewająco często udawało mu się pozostać wolnym. Nie było to łatwe w okolicy, nad którą usiłowało zapanować praktycznie każde mocarstwo lub państwo do tego miana aspirujące, jakie pojawiło się w okolicy - Rzym, Bizancjum, Persja, Arabowie, Mongołowie, Turcja, Rosja... I to tylko wymieniając najważniejszych.
Gruzja - krótki poradnik zdobywcy
Urok mocarstw polega jednak na tym, że mają mnóstwo spraw na głowie, zwykle jednocześnie i w przeróżnych rozrzuconych miejscach, a kontrolowanie okolicy, na której mieszka jakikolwiek wolny i dumny naród, wymaga sił (bo ktoś ich musi pilnować) i środków (bo te najskuteczniej przekonują, że mocarstwu warto się podporządkować). Mało które mocarstwo było w stanie poświęcać jedno i drugie, więc wybierało jedną z dwóch opcji.
W wariancie "prestiżowo-oszczędnym", zostawiało na tronie miejscową dynastię (a czasem i władcę), zgarniając jakiś haracz, obietnicę corocznego trybutu i posiłków wojskowych, jeśli będą potrzebne. Szczególnie zapalczywi (Persowie i Arabowie) domagali się jeszcze zmiany wyznania. W takiej sytuacji miejscowy władca-Gruzin korzył się, płacił (na pewno haracz, a jak mocarstwo pilnowało, to i coroczne daniny) i... czekał. Kiedy mocarstwo osłabło, przestawał płacić (lub przestawali jego następcy), wracał do chrześcijaństwa (Gruzini przyjęli je jeszcze w IV w., zaraz po Ormianach - to dla nich kolejny powód do dumy), a Gruzini znów mogli być dumni ze swojej wolności.
Wariant drugi, "na poważnie", był dla Gruzinów bardziej uciążliwy. Polegał on na tym, że mocarstwo postanawiało rzeczywiście sprawować nad krajem Kartwelów kontrolę - zostawiało garnizony, przyłączało tereny do swojego państwa, ustanawiało własne władze. W takim wypadku Gruzini cofali się w góry, w których nikt ich nadmiernie nie niepokoił (a jeżeli próbował, to albo mu uciekli, bo znali je lepiej, albo nie wrócił - z tego samego powodu). W górach, jak to w górach - za bogato nie było, warunki ciężkie, każda owca (o krowie nie mówiąc) - na wagę złota. Stąd też Gruzini trzymali się razem, ród był wszystkim, w rodzie - starszyzna, a za tegoż rodu zniewagi (o kradzieży wyżej wspomnianych owiec lub krów nawet nie mówiąc) mszczono się pokoleniami. Nie są to oczywiście cechy specyficznie gruzińskie (choć oczywiście Gruzin z dumą podkreśli, że u nich te cechy są najprawdziwsze, a u sąsiadów już nie) - tacy są (lub byli) wszyscy górale. Im wyższe góry, tym bardziej. A Kaukaz niski nie jest... W końcu jednak i najwytrwalsze mocarstwa miały chwile słabości, władza na nizinach się chwiała, garnizony słabły i znikały. Gruzini wówczas wracali z gór i znów z dumą stawali się wolni.
Gruzja - kto jest kim i skąd?
A miasta? W miastach oczywiście zawsze ktoś mieszkał - niekoniecznie Gruzini. Wszędzie na Kaukazie wiedziano, że kupcy to ludzie ruchliwi, więc to, że handlem, zwłaszcza międzynarodowym, w gruzińskich miastach zajmowali się głównie Ormianie i Żydzi, nie było niczym szczególnym. W regionie świata, gdzie "co dolina, to naród" (graniczący z Gruzją rosyjski Dagestan ma, podobnie jak Gruzja, 3 mln mieszkańców i... 14 języków urzędowych z 3 różnych rodzin) mieszana ludność miast zawsze była standardem. Gruzińskość kwitła na wsiach (i w tych górskich i, w spokojniejszych czasach, równinnych), w klasztorach (jak i wsie, te najtrwalsze były położone w niedostępnych dolinach górskich) i we dworach - władcy (lub władców, bo moda na rozbicie dzielnicowe Gruzji nie ominęła) oraz szlacheckich. Co ciekawe, pod względem "uszlachcenia" Gruzini bili na głowę nawet Rzeczpospolitą Obojga Narodów - są szacunki, wg których liczebność szlachty, tzw. aznaurów, przekraczała 50% ogółu mieszkańców! Nietrudno się domyślić, że oznaczało to również, że spora ich część miała w tej sytuacji do dyspozycji przede wszystkim wolność. I oczywiście szlachecką dumę. Z majątkiem było już gorzej, ale w kraju, w którym zmieniali się władcy i panujące mocarstwa, a każdy i każde z nich mogło się dobić swojego wyłącznie za pomocą armii - najlepiej silniejszej, niż armie pozostałych dobijających się swojego stron, dojście do majątku inną drogą, niż zabranie go komuś, kto już go miał, było, delikatnie mówiąc, utrudnione. Złoto z rzek spływających z Kaukazu wypłukano jeszcze w starożytności (grecki mit o Argonautach, Kolchida, Medea, złote runo, te sprawy - to wszystko działo się w dzisiejszej Gruzji!), a na inne dostępne w Gruzji kopaliny zbyt dużego zbytu nie było. Pozostawało rolnictwo jako droga do "akumulacji kapitału" (wspomniany wcześniej rabunek był popularniejszy, ale niestety wymagał, żeby choć jeden ktoś, kiedyś, na początku "łańcuszka szczęścia" majątek wypracował - dopiero potem można go było kraść). Nawet jednak zwykłe żniwa wymagają, żeby chłop miał do dyspozycji rok spokoju - nie zawsze miał ten luksus. Cóż dopiero mówić o np. winnicy... Fakt, że winorośl zaczęto uprawiać na terenie Gruzji jest bezsporny. Z faktu tego są Gruzini, oczywiście, bardzo dumni (nieco niepokoi, że bezsporność tego faktu obowiązuje tylko do czasu, aż archeolodzy wykopią starsze ślady jej uprawy w którymś z krajów ościennych - skończy się to bowiem jeszcze jednym, oprócz milijona już istniejących, powodem do sporów z sąsiadami). Tak naprawdę Gruzini powinni być jednak dumni przede wszystkim z tego, że udało im się zachować ciągłość tej uprawy - historia tego nie ułatwiała. Na szczęście zawsze było kilka na tyle odległych winnic, że żadna z akurat znajdujących się w okolicy armii nie uznała ich spalenia i/lub wykarczowania za zadanie godne fatygi.
Gruzja - wejście smoka
Opisany powyżej, może nie sielankowy, ale z pewnością trącący pewną rutyną bieg gruzińskich dziejów na przełomie XVIII i XIX w. postanowiło zakłócić kolejne mocarstwo - Rosja. Po krótkich wahaniach (pierwotnie królowie Gruzji zostali carskimi sojusznikami-wasalami, ale zmienili zdanie - car jednak nie zmienił) zdecydowała się na wariant drugi - Gruzja stała się gubernią. W stosunku do poprzedników i konkurentów (takich jak Turcja, która wówczas ciągle zajmowała i kontrolowała część dzisiejszej Gruzji) Rosja miała kilka przewag, które sprawiły, że choć weszli w skład Imperium, Gruzini zachowali się inaczej, niż dotychczas. Przede wszystkim - była prawosławna. Gruzja przez ostatnie 500 lat leżała na "linii frontu" między muzułmańską, sunnicką Turcją Osmańską i również muzułmańską, ale szyicką Persją. Wejście kogoś, kto dla odmiany nie czepiał się tego, gdzie człowiek spędza niedziele (a przede wszystkim - tego, że pije wino), było w tej sytuacji miłą odmianą. Rosja była też silna - jak miał pokazać XIX w., silniejsza od obu dotychczasowych konkurencyjnych mocarstw razem wziętych. Nie bez znaczenia też okazało się, że przyłączenie do Rosji, od biedy, można uznać za umocowane prawnie (ostatni gruziński władca złamał traktat wasalno-sojuszniczy, zawarty z Rosją przez swego ojca i to sprowokowało aneksję). Faktem jest, że Gruzini oporu nie stawili i w góry nie uciekli. I przez ponad 50 lat bardzo im się to opłacało - szlachta stała się szlachtą Imperium Rosyjskiego, rody książęce - arystokracją tegoż Imperium, gospodarka, w warunkach przeważnie spokoju i stabilności korzystała z połączenia z ogromnym "wspólnym rynkiem", rodził się się przemysł, rozwijały miasta, pojawiła, wskutek lepszej edukacji, gruzińska inteligencja. Nawet przymusowe włączenie gruzińskiej cerkwi, dotychczas autokefalicznej, do rosyjskiej nie wywołało początkowo większego oburzenia (a i skutków - w parafiach wszak wszystko pozostało "po staremu"). "Miodowy miesiąc" skończył się w II poł. XIX w. - akurat wówczas, kiedy nowopowstała, ale już liczna gruzińska inteligencja podjęła "po nowoczesnemu" odwieczną pieśń o dumie z bycia Gruzinami. Rosjanie, z właściwą sobie finezją i wyczuciem sytuacji, uznali, że to świetny moment na rozpoczęcie rusyfikacji. Jak się można domyślić, szło słabo, a wszelkie próby jej wzmocnienia (pomysły były po rosyjsku "finezyjne" - typu "wywieźmy popów-Gruzinów i przyślijmy tu Rosjan") dawały nietrudny do przewidzenia skutek odwrotny - dumni Gruzini (zarówno ci dumni po staremu, jak i ci po nowoczesnemu) zaczęli sobie coraz lepiej przypominać, że w zasadzie to są dumni z wolności... Nawet "zjednoczenie" z Gruzinami z odbitych Turcji przez Rosję kolejnych skrawków dzisiejszej Gruzji nie wzbudziło szczególnej wdzięczności - ot, zmiana zaborcy. Z gorszego na lepszego, ale nadal zaborcy. W Imperium Rosyjskim oczywiście Gruzini nie byli w swoich odczuciach odosobnieni. To samo czuły wszystkie narody Kaukazu (żeby tylko...), a jedyną nadzieją (jak się okazało - uzasadnioną) Rosji było to, że może i jej nie lubią, ale siebie - bardziej. Niemal każdy lud i naród miał mniej lub bardziej uzasadnione historycznie argumenty, aby domagać się dla siebie ziem wszystkich swoich sąsiadów. Nakładał się na to noworozkwitły w Imperium Rosyjskim kapitalizm (po uwłaszczeniu chłopów w 1863 r.) - rosły zakłady przemysłowe, budowano koleje, a nad Morzem Kaspijskim zaczął się boom naftowy (który "kończył się" w Gruzji, w Batumi, bo to stąd kaspijska ropa płynęła w świat). Ludność ciągnęła za pracą i pieniędzmi, niezbyt przejmując się historycznymi granicami - Imperium wszak było jedno. Jednorodność etniczna trwała oczywiście w odległych, górskich dolinach, ale tam, gdzie dotarła cywilizacja (czyli gdzie było płasko i najlepiej linia kolejowa - w praktycznie każdym mieście), pleniła się istna wieża Babel.
Gruzja - korowód porażek
Korowód rozpoczął się od rewolucji 1905 r. - porażkę w jej wyniku poniósł (częściowo) carat, co pozwoliło Gruzinom łatwiej głosić dumę w języku narodowym (rusyfikacja zelżała). Co gorsza dla caratu, oprócz głoszenia dumy Gruzini (ani żaden inny naród w Imperium) nie zaprzestali głoszenia wolności. Sytuacja nadal była napięta (carat rakiem wycofywał się ze swych ustępstw), ale przynajmniej gospodarka rozwijała się nadal, i to coraz szybciej. Rosja była jednak Rosją i nie mogła przepuścić okazji do podjęcia złej, łagodnie mówiąc, decyzji. Uznała, że najlepszym pomysłem na 1914 r. będzie wzięcie udziału w I Wojnie Światowej. Na Kaukazie nie wyglądało to źle, ponieważ tradycyjnie - jak słabą nie byłaby Rosja, Turcja, jak zwykle, była słabsza. Armia Imperium zajęła tereny sięgające aż za Trapezunt (tur. Trabzon), jednocząc "historyczne ziemie" gruzińskie - wówczas mieszkali tam jeszcze stosunkowo liczni Lazowie, będący ludem uważanym, ze względu na pokrewieństwo języka, przez Gruzinów za Gruzinów. Zdanie Lazów w tej kwestii nie było tak jednoznaczne, ale przede wszystkim - nie było brane pod uwagę. Niestety dla Rosji, nie walczyła ona tylko z Turkami, a Niemcy okazali się "nieco" bardziej wymagającym przeciwnikiem. Zapaść gospodarcza, jedna rewolucja, druga rewolucja... Turcy zajęli praktycznie całe Zakaukazie. W ostatniej chwili, ponieważ sami również ponieśli, jako jedno z Państw Centralnych, porażkę. Gruzini (oraz wszystkie okoliczne narody) ogłosili niepodległość. I natychmiast zajęli się wyjaśnianiem z sąsiadami, czy i które z "historycznych ziem" gruzińskich są "historyczniejsze" od równie "historycznych ziem" Ormian, Azerów itd. Równie intensywnie wszystkie strony starały się "rozwiązać" kwestie miejskich wież Babel. Każdy u siebie na swoją korzyść, każdy tak samo "humanitarnymi" metodami. W tych warunkach oczywiście gospodarka jak padła jeszcze w czasie wojny, tak leżała - import żywności z rolniczych guberni rozsypującego się Imperium Rosyjskiego ustał (z resztą po kolejnych poborach chłopów tam brakowało, więc i plony nie imponowały), a jedyna rzecz, która mogła w regionie zainteresować zgniłych kapitalistów (mogących, jak to kapitaliści, zapłacić za swoje zainteresowanie - również żywnością), czyli kaspijska ropa, była niedostępna - zawiłości "wyjaśnień" (z bronią w ręku) historycznych praw do tej czy innej doliny pomiędzy sąsiednimi narodami sprawiły, że o jej normalnym wydobyciu i eksporcie nie było mowy. Nawet Brytyjczycy, najbardziej spośród rzeczonych kapitalistów zainteresowani (mieli na polach naftowych sporo inwestycji), odpuścili. W międzyczasie Rosja Radziecka uporała się z kontrrewolucją, zajęła się zatem sama eksportem - rewolucji. "Spontaniczne wystąpienia klasy robotniczej" Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu szybko zyskały wsparcie Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Gruzja, jako jedyna, stawiła opór, ale siły, które "hartowały się" w sporach sąsiedzkich, wobec Armii Czerwonej na niewiele się zdały. 18 marca 1921 r. rząd Gruzji udał się z Batumi na emigrację, a 12 marca 1922 r. trzy "bratnie" narody utworzyły "dobrowolnie" Federacyjny Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich Zakaukazia. Gruzinom znów pozostała tylko duma...
Gruzja - imperium kontratakuje
Początkowo przynajmniej z dumą nie było zbyt wielkich problemów - do przełomu lat 20. i 30. Związek Radziecki faktycznie wspierał, zgodnie z zasadą "narodowa w formie, komunistyczna w treści", kultury wchodzących w jego skład narodów. Gruzini na tym skorzystali - rozwijała się literatura, skutecznie walczono z analfabetyzmem. Gospodarczo - cóż, "normalne" radzieckie absurdy centralnego planowania, ale przynajmniej winnicom nic nie groziło, a problem nadprodukcji czegokolwiek nie istniał. Rozwijał się, choć oczywiście "po radziecku", przemysł. Nawrót rusyfikacji, odczuwalny zwłaszcza u "młodszych braci" Rosjan - w Białoruskiej i Ukraińskiej SRR, nie był tu tak silny, a napływ Rosjan (w odróżnieniu od np. Nadbałtyki) - niezbyt odczuwalny. Co więcej, na mniejszą, republikańską skalę oba te procesy stosowała Gruzja we wchodzącej w jej skład Republice Autonomicznej - Abchazji. Już w okresie caratu, w II poł. XIX w., do Turcji wyemigrowała (mniej lub bardziej dobrowolnie) niemal połowa jej muzułmańskiej ludności, walcząca wcześniej (u siebie i u sąsiadów) przeciwko włączeniu do Rosji - skończyło się to uznaniem Abchazów za "winny naród" (winny zdrady, oczywiście) i wspieraniem osadnictwa innych nacji na tym terenie. Korzystali z tego przede wszystkim Gruzini, Rosjanie i Ormianie, ale nie tylko - w kilku wsiach w Abchazji do dziś żyją... Estowie. Po I Wojnie Światowej Abchazów wciąż było "u siebie" nieco ponad 50%. Władze nowej, radzieckiej Gruzji jednak nie próżnowały. W 1989 r. Abchazów w Abchazji było niespełna 20%, a Gruzinów - ponad 45. Jak się nietrudno domyślić, Abchazowie, niemniej dumni od swojego "starszego brata", nie czuli się w tej sytuacji komfortowo.
Gruzja - duma na gruzach (imperium i własnych)
Tyleż spektakularny, co niespodziewany "pad" ZSRR z największym hukiem odbył się na Kaukazie. Niestety, hukiem wystrzałów. W Polsce oczywiście najlepiej "słychać" było strzały w Wilnie, kiedy Gorbaczow usiłował radzieckimi komandosami spacyfikować rzesze manifestujących Litwinów, ale nie ma co tu kryć - w porównaniu do Kaukazu to była wersja demo.
Najefektowniej wystąpili oczywiście Ormianie i Azerowie, odgrzewając stary jak narysowane w Moskwie granice ich państw konflikt o Górski Karabach. Trwa z resztą do dziś i bynajmniej nie ostygł. Oprócz "normalnych" (jeżeli można to tak nazwać...) walk na linii frontu obie strony z zapałem przystąpiły do "zabezpieczania zaplecza przed V kolumną", czyli po prostu do czystek etnicznych. W gorszej sytuacji byli Ormianie, ponieważ w wielokulturowym i wyrosłym na ropie azerskim Baku mieszkało ich "od zawsze" niemało. W górskiej, uboższej i również "od zawsze" bardziej jednorodnej Armenii azerskich "agentów" znalazło się mniej, ale postępowano z nimi identycznie.
Dumni Gruzini, czujący w dodatku, po dekadach letargu, powiew wolności, nie mogli ścierpieć, że sąsiedzi już "hucznie świętują", a oni nie. Na szczęście nowe prawo o języku gruzińskim wystarczyło, żeby przepełnić abchaską czarę goryczy. Pomogły też narastające błyskawicznie wśród zawsze dumnych i wreszcie wolnych Gruzinów nastroje nacjonalistyczne, z hasłem "Gruzja dla Gruzinów" na czele. Muzułmańskim Abchazom tłumnie ruszyły na pomoc wszystkie kaukaskie ludy i narody Rosji wyznające Allacha, a sama Rosja nie zrobiła w praktyce nic, żeby ich zatrzymać (patrząc na wynik I Wojny Czeczeńskiej można domniemywać, że i tak nie byłaby w stanie - jej "panowanie" na Kaukazie zdaje się stabilnie opierać na kompromisie zaproponowanym przez tamtejszych górali - "pozwolicie nam robić, co chcemy, bo inaczej będziemy robić, co chcemy"). Próba pacyfikacji przez Gruzinów Abchazji zakończyła się jej secesją i de facto niepodległością oraz wygnaniem z niej 200 tys. Gruzinów (bynajmniej nie wszystkich - ok. 40-50 tys. pozwolono pozostać - przeważnie byli to mieszkańcy "odwiecznie" gruzińskich wsi na południu Abchazji. Niejako "przy okazji" identyczny los spotkał Południową Osetię. Jako "siły pokojowe ONZ" na granicach secesyjnych republik znalazła się armia rosyjska. Próby kompromisu, którego szukał rządzący Gruzją w latach 90. Eduard Szewardnadze (wrócił z Moskwy, gdzie był ostatnim szefem MSZ właśnie rozwiązanego ZSRR), nie przypadły Gruzinom do gustu (ogłoszony w 1996 r. plan pokojowy wywołał masowe manifestacje sprzeciwu w Tbilisi). Gruzini nie dysponowali również argumentem, który staje się ważki zwłaszcza wówczas, kiedy konflikt ze zwycięskimi, ale odizolowanymi na arenie międzynarodowej separatystami zostaje zamrożony i emocje stopniowo opadają - gospodarką. Przez 15 lat po upadku ZSRR z gruzińskiej gospodarki, mimo najszczerszych chęci Gruzinów, trudno było być dumnym. Wolność połączona była z rozpadem więzi gospodarczych z resztą ZSRR, a to błyskawicznie położyło wątły przemysł. Co gorsza, na gruzińskie mandarynki, z 2 wiadrami których w "złotych czasach" radzieckich opłacało się polecieć do na moskiewskie lub leningradzkie rynki, żeby godnie zarobić, światowy rynek nie czekał z utęsknieniem i otwartymi portfelami, choć w czasach Związku Radzieckiego Gruzini wierzyli powszechnie, że ich sprzedaż do innych republik związkowych to przejaw jaskrawego ich wykorzystywania i eksploatacji (co ciekawe, swoją wersję tego mitu ma chyba każda była republika radziecka i wszystkie kraje "demoludów" - zmienia się tylko "towar przewodni" - u nas był to węgiel, w NRD - bodajże elektronika...). Herbata również gdzie indziej rosła lepsza i taniej... Pozostawał, siłą rozpędu, eksport wina do Rosji i wegetacja w kraju, którego nie stać było nawet na udawanie, że funkcjonuje. Odżyły wszystkie legendy o kaukaskich rozbójnikach - teraz, oprócz kindżałów, mieli kałasznikowy. Podróże międzymiastowe łączyły się z jedną lub kilkoma zaporami i poborem "myta" przez lokalnych watażków. Prąd po godzinie na dobę? Proszę bardzo - w miastach, bo gdzie indziej to źródłem prądu mógł być tylko własny generator. Jedynym wyjściem, nawet dla najdumniejszych Gruzinów, pozostawała emigracja zarobkowa. Przede wszystkim - do Rosji.
Gruzja - reaktywacja
Marazm dumnych i wolnych Gruzinów zakończył się w 2004 r. Michail Saakashvili, jeszcze niedawno jeden z ministrów u wciąż rządzącego Szewardnadzego. Stanął na czele powszechnie popartej "rewolucji róż" i został nowym prezydentem. Postawił na demokrację, kurs na Zachód, wolny rynek oraz państwo liberalne, z niewielką, ale efektywną administracją. I w tempie, z którego Gruzini słusznie są dumni, zaczął spełniać swoje wyborcze obietnice. Policja stała się sprawna i nieskorumpowana (sformowano ją "od zera", a jednym z warunków dla kandydatów był brak powiązań z poprzednio funkcjonującą milicją), choć w ramach walki z powszechną przestępczością Gruzja osiągnęła w pewnym momencie jeden z najwyższych na świecie odsetków obywateli za kratkami, wolność gospodarcza ulokowała Gruzję gdzieś między USA a Hongkongiem, ruszyły inwestycje, prąd stał się dobrem powszechnym, a nie rzadkim luksusem, kraj zmieniał się w oczach. Niemal każdy wprawdzie nie miał nic, ale za to każdy czuł, że może przynajmniej próbować samemu zarobić, co więcej, coraz więcej widać było przykładów, że to wykonalne. Zaczęli wracać emigranci, nierzadko z niemałym kapitałem, który zarobili w trakcie swojego gastarbeiterstwa - zwykle w Rosji. Wyraźny zgrzyt nastąpił w 2008 r. Najprawdopodobniej Saakashvili dał się ponieść fali sukcesów i uznał, otrzymawszy sprzęt dla armii od USA (a i zapewne stosowne sugestie), że warto, w charakterze wisienki na torcie, rozwiązać problem z secesjonistami. Niejako przy okazji sprawdzając dla USA, czy ten Putin to faktycznie taki groźny. Niestety, okazało się, że faktycznie. Gruzja została pokonana, obie republiki ogłosiły uznaną przez Rosję niepodległość, oddaliła szanse na jakiekolwiek rozsądne uregulowanie tych konfliktów w dającej się przewidzieć przyszłości. Duma Gruzinów znów została mocno nadszarpnięta, choć wolność pozostała. Niemniej jednak właśnie z tą wolnością Gruzinów zaczął mieć problem Michail Saakashvili. Choć utrzymał się przy władzy, popularność, jak to u wodza, który zaczął wojnę i przegrał, pikowała w dół. Odezwały się głosy, że wprawdzie na przemianach korzystają wszyscy, ale jakoś tak, że niektórzy (dziwnym trafem często do Saakashvilego zbliżeni) bardzo, a za to rzesze innych - jakby mniej. Kilka przypadków pobić działaczy opozycji przez "nieznanych sprawców" nastrojów nie uspokoiło. Saakashvili prawdopodobnie się wahał, czy nadal mu z demokracją tak po drodze, jak wcześniej, próbował zachować władzę, zmieniając ustrój z prezydenckiego na gabinetowy (prezydentem po raz kolejny zostać nie mógł, premierem - i owszem), opozycja (w tym "współobalacze" Szewardnadzego sprzed kilku lat) rosła w siłę. Skończyło się tym, że Saakashvili, wciąż jeszcze jako prezydent, uciekł za granicę przed czekającym go po zakończeniu kadencji aresztowaniem. Dumni i wolni Gruzini postawili na "Gruzińskie Marzenie" - koalicję partii opozycyjnych do Saakashvilego, prowadzoną przez najbogatszego gruzińskiego reemigranta (wrócił z Rosji z majątkiem, który uczynił go od razu najbogatszą osobą w państwie) - Bidzinię Ivanishvilego. Ugrupowanie Ivanishvilego wygrało wybory parlamentarne w 2012 r., on sam został premierem, a po "ewakuacji" Saakashvilego rok później (po przegranych wyborach prezydenckich) z "Gruzińskiego Marzenia" był też prezydent. Wolni Gruzini znów mogli być dumni - marzenie zostało spełnione.
Szybko okazało się jednak, że najlepsze, co o nowych władzach można powiedzieć, to to, że niewiele zepsuły - Gruzja pozostała krajem demokratycznym, o niskiej korupcji i wysokim poziomie wolności gospodarczej. Niestety, pozostała też krajem ubogim. Saakashvili miał wizję, jak Gruzja ma wyglądać w przyszłości i realizował ją w tempie sprintera na amfetaminie. "Gruzińskie Marzenie", jak się okazało, oznaczało raczej dumny dryf. Nawet poprawa stosunków z Rosją, jedno z głównych haseł partii, dokonuje się tak niemrawo, że postępów nie widać (a w zasadzie wprost przeciwnie - od pięciu lat bezpośrednie loty z kraju, który stanowi dla Gruzji nadal główne "źródło" turystów, pozostają zamrożone). Gospodarczo przez ostatnią dekadę zmieniło się niewiele - owszem, rośnie kilka elektrowni wodnych (w miejscach wytypowanych jeszcze za Saakashvilego), rosną nowe domy (dzięki liberalnemu podejściu do posiadania nieruchomości przez cudzoziemców, sprawnej administracji i niskim cenom Gruzja stała się "skarbonką" dla osób, które uważają, że nieruchomość jest pewniejszą lokatą, niż bank - w krajach byłego ZSRR takich ludzi jest niemało i, patrząc na historię sektora bankowego w tych krajach, trudno im się dziwić), Gruzja nadal pozycjonuje się jako kraj turystyczny, rośnie więc (choć już nie tak, jak przed pandemią) liczba przyjeżdżających turystów. Gruzini jednak nadal zarabiają niewiele (ok. 400 $ na pocz. 2023 r., a jako że kraj liberalny, to opieka zdrowotna jest płatna, a emerytura - równa dla wszystkich i głodowa - ok. 150 $), a najlepsze miejsce dla ambitnego absolwenta uczelni to nadal miejsce w kolejce po bilet (obecnie już raczej do Unii Europejskiej, niż do Rosji). Inwestorzy z Zachodu, nieufni jeszcze przy Saakashvilim (z szybkich przemian można się równie szybko wycofać), później stracili zapał zupełnie. Najlepiej o tym świadczy wycofanie się w 2022 r. amerykańskiego konsorcjum z Anaklii, gdzie od czasów Saakashvilego budowało ono nowy gruziński port głębokowodny (miało powstać i ultranowoczesne miasto, ale ten pomysł padł od razu po przegranych przez Saakashvilego wyborach). Teoretycznie na porcie mogłoby zależeć Chińczykom (dobrze wpisałby się w "Nowy Jedwabny Szlak"), ale patrząc na energię kolejnych rządów gruzińskich można domniemywać, że zbytniego zaangażowania Gruzja nie wykaże, a Chińczycy pewnie uznają, że wysłanie pociągu przez Turcję to lepsze rozwiązanie, niż załadunek w porcie obsługiwanym przez tak pracowity naród. Rosjanie (poza kupnem mieszkań) nie widzą sensu inwestowania w Gruzji, bo i dlaczego? Regionów z równie tanią, a mniej dumną i wolną siłą roboczą mają pod dostatkiem i u siebie. To samo dotyczy Turków, u których siła robocza nie dość, że nie aż tak dumna i nie aż tak wolna, to w dodatku słowa takie, jak "organizacja" i "dyscyplina" nie są jej obce. Perspektywa członkostwa w Unii Europejskiej ("Gruzińskie Marzenie" niezmiennie deklaruje, że jest to również ich cel) stała się jakby bardziej mglista po tym, jak Gruzję wyprzedziła w kolejce nawet Mołdawia. To, że stało się tak z powodu ataku Rosji na sąsiednią Ukrainę, a nie z przyczyn merytorycznych, niczego tutaj nie zmienia - Gruzja z "prymusa" przeistoczyła się w "głupiego Jasia" w biegu przez płotki do Unii. A dumni Gruzini? Cóż, najwyraźniej stan obecny to jednak właśnie jest "Gruzińskie Marzenie". Kto ma ambicje, a nie ma znajomości i rodziny - może wyjechać. Kto musi - pracuje, ale za takie pieniądze, jakie się w Gruzji za tą pracę płaci, to jak już musi, to często i tak pracuje w kilku pracach jednocześnie. Jakoś się te prace pospina. A jak nie? Trudno, to nie. Pracuje się za grosze i z przymusu, więc i porzucenie pracy nie boli. Trafi się inna. A jak się nie trafi, to rodzina pomoże - wszak ród nadal jest najważniejszy. Jeżeli pomóc nie zdoła (bo nadal niewyobrażalne jest, żeby rodzinie pomocy odmówić) rodzina na miejscu, to pewnie ktoś z krewnych-gastarbeiterów wspomoże walutą. Prowadzi to do absurdalnego, ale stabilnego w Gruzji od lat paradoksu - w kraju, w którym bezrobocie przekracza 20%, znaleźć chętnych do pracy wcale nie jest łatwo. A takich, którzy traktowali by ją poważnie (lub, co gorsza, pracowali odpowiedzialnie, sumiennie i systematycznie) ze świecą szukać. Dziwnym trafem poziom bezrobocia w Gruzji od lat dobrze koreluje z szacunkami tego, jaki odsetek gruzińskiego PKB to środki przesyłane przez pracujących za granicą - też jest to ok. 20% (oficjalnie - poniżej 10). W dodatku głodowe wynagrodzenia utrwalają powszechne i odwieczne (sądząc po relacjach podróżników - starsze, niż Związek Radziecki, a może i starsze, niż Imperium Rosyjskie) przekonanie, że uczciwą pracą to się człowiek i tak niczego (poza garbem) nie dorobi - po co więc pracować uczciwie? Majątki zdobywa się jednorazowymi "złotymi strzałami", dziedziczy lub wygrywa w kasynach.
A tymczasem "Gruzińskie Marzenie" wygrywa od dekady kolejne demokratyczne wybory - rzeczywiście demokratyczne, co potwierdza Unia Europejska i wszelacy międzynarodowi obserwatorzy. Oczywiście, co jakiś czas wybuchają z różnych powodów protesty. Gwałtowne, masowe. I krótkie. Wybuchły po tym, jak uwięziono wreszcie Saakashvilego (w październiku 2021 r. wrócił nielegalnie do kraju i został aresztowany), wybuchły "przed chwilą" - w marcu 2023 r. opór wzbudził projekt ustawy o "obcych agentach w mediach", czyli obowiązku informowania o ponad 20% udziale kapitału zagranicznego. Rosyjska inspiracja - oczywista, z drugiej strony sensowność obowiązku takiej informacji w ubogim i małym państwie demokratycznym (czyli przy założeniu równości podmiotów wobec prawa) - również, ale wskutek protestów prawo nie przeszło. Za kilka miesięcy wybuchną z pewnością kolejne. W końcu Gruzini są nadal dumnym i wolnym narodem.